Planszowa pula genów
Kiedy siedziałem po Wigilii wpatrzony w kolejne planszówki, które znalazłem pod choinką i zastanawiałem się, kiedy to wszystko ogram, w mojej głowie pojawiło się pytanie. Co jest potrzebniejsze do uprawiania naszego hobby, gry czy gracze? Bez gier nie mamy w co grać, bez ludzi nie mamy z kim. Pytanie samo w sobie ciekawe (choć z gatunku tych o kurze i jajku) i warte dyskusji, lecz dziś wykorzystam je tylko jako punkt wyjścia do dalszych przemyśleń.
Przyjmijmy więc sytuację komfortową. Mamy stałe grono graczy, na naszej półce jest kilka fajnych tytułów. Nie musimy martwić się ani o ludzi, ani o gry, więc możemy czerpać radość z kolejnych rozgrywek. Pytanie tylko, czy z biegiem czasu ta radość nie przygaśnie, a w nasze partie nie zacznie wkradać się męcząca schematyczność? „Bzdura!” krzykniecie, „Przecież po to mamy wiele gier w kolekcji, aby nie grać w jedną do znudzenia”. Oczywiście, jest to prawda, jednak spójrzmy na problem z trochę innej strony.
G(r)enetyka
W biologii funkcjonuje termin chowu wsobnego. Opisuje on sytuację, w której kojarzą się osobniki o bliskim pokrewieństwie, zwykle wskutek zmniejszenia obszaru występowania danego gatunku i izolacji od innych jego przedstawicieli. Postępowanie chowu wsobnego przez kilka generacji może skutkować uwydatnieniem schorzeń genetycznych wśród potomstwa, a także degeneracją puli genów. Świetnym przykładem jest dynastia Habsburgów, której członkowie zawierali małżeństwa między sobą.
Czas więc na mały eksperyment myślowy. Przyjmijmy więc, że każda rozegrana partia gry planszowej jest naszym „dzieckiem”, powstałym przy pomocy gry i współgraczy. Partia taka zostaje w naszej pamięci, stając się częścią nas, w ten sposób uczymy się zarówno gry, jak i ludzi, z którymi gramy. Kolejna rozgrywka jest już potomstwem trochę innych nas, zmienionych przez doświadczenia z poprzedniej partii. Jest więc niejako kolejnym pokoleniem rozgrywek w grę planszową. Zgodnie z definicją chowu wsobnego, jeśli gramy ciągle z tymi samymi osobami, to zamykamy naszą planszową pulę genów. Zaczynamy uczyć się graczy. Tak, graczy zdecydowanie bardziej niż gier! Każda gra (ok, poza Dominionem 😉 ) ma zamkniętą regrywalność, której limit prędzej czy później jesteśmy w stanie osiągnąć. Zdecydowanie łatwiej jest poznać grę niż człowieka, co ważniejsze jednak gra nie uczy się nas, gra jest ciągle taka sama. Co innego z ludźmi. Kiedy my poznajemy styl gry danej osoby, ona robi to samo — uczy się nas.
Gen obosieczny
Zjawisko to może mieć pozytywne konsekwencje, zwłaszcza w grach z dużą sceną turniejową. Weźmy dla przykładu karcianki LCG. Grając w zamkniętym gronie (scena lokalna), wyrabiamy sobie pewien wspólny styl gry, tzw. metagrę, który nie musi być optymalnym sposobem grania. W jednym mieście z jakiegoś powodu popularna jest karta X, więc wszyscy grający mają też w taliach będącą na nią kontrą kartę Y. Okazuje się jednak, że osoby z innej społeczności w ogóle kartą X nie grają, więc nie mają jej czym zatrzymać. Z drugiej strony karta Y przeciwko ich taliom będzie bezużyteczna. Konfrontacja dwóch takich stylów gry jest szalenie interesująca i to właśnie rozgrywki z ludźmi z innych pul genetycznych danej gry są najprzyjemniejsze.
Co jednak z osobami grającymi w domu, ze stałą ekipą współgraczy? W takim wypadku zamknięta pula planszowych genów może mieć negatywne skutki. Kolejne rozgrywki, nawet w inne niż dotychczas gry, mogą być wypaczane. W zamkniętym gronie szybko nauczę się, że mając za sąsiada Marysię, mogę nie zbroić się na granicy z nią, gdyż gra ona defensywnie. Wiem, że Jaś zawsze najpierw buduje sobie pulę zasobów, więc nie podbierze mi karty akcji, którą sobie upatrzyłem na tę turę. Z kolei nigdy nie warto niszczyć budynków Basi, bo ta raz zaatakowana będzie się mściła przez całą partię, choćby miało to ją kosztować zwycięstwo.
Każda kolejna partia potęguje ten efekt, który z rozgrywek przenosi się na inne dziedziny planszówkowego hobby. Ciężko zrozumieć zachwyty na forum odnośnie do gry, która w naszym gronie się nie przyjęła, kiedy czytamy, że rozgrywka u innych osób przebiegała zupełnie inaczej, niż nasza. Ciężko uznać argumenty innych osób, kiedy na dany tytuł patrzymy przez pryzmat naszej metagry. Zamknięta pula genów może wypaczać również nasze decyzje zakupowe. Nie kupię świetnie zapowiadającej się gry, bo przecież Marysia nie lubi karcianek, Jaś nie zagra w nic z kostkami, a Basi na pewno nie spodoba się temat. W ten sposób omija nas wiele bardzo dobrych gier, znów tylko dlatego, że patrzymy na nie przez pryzmat naszej metagry.
Cóż, przestało to wyglądać na eksperyment myślowy, a zaczęło przypominać wynurzenia z cyklu „drogi pamiętniczku”. Zgadza się, byłem w takiej sytuacji. W mojej przygodzie z planszówkami miałem okazję przez dłuższy czas grać w zamkniętym, stałym gronie. Od pewnego czasu wyszedłem do ludzi, gram z nowymi osobami w różnych miejscach. Są to dwa różne doświadczenia, choć w ramach jednego hobby. Wyjście „na zewnątrz” dało mi możliwość dostrzeżenia problemu zamkniętej puli genów, a także świadomość, że na każdą grę można spojrzeć z różnych perspektyw. Mam też poczucie wolności przy zakupie gier. Wiem, że nabywając interesujący tytuł znajdę kogoś, kto podzieli mój entuzjazm. W końcu nie muszę wybierać gier przez pryzmat współgraczy.
Generalnie, po prostu grajmy!
Czy granie w zamkniętej ekipie jest więc złe? Absolutnie nie! Przecież każda forma obcowania z planszówkami z założenia jest dobra 😉 Pamiętajmy również, że gry mają nam dawać radość. Jeśli więc czerpiemy ją, grając ciągle z tymi samymi osobami, to nie ma sensu zaprzątać sobie głowy rozmyślaniami o planszowych genach i lekko półprzymkniętych pulach.
W moim przypadku otwarcie się na nowe osoby było niesamowicie odświeżającym doznaniem. Nadal bardzo lubię grać w mojej grupie, a dwuosobowe partie z żoną kocham najbardziej. Jest ona wspaniałym graczem i gdybym do końca życia miał grać tylko z jedną osobą, to byłaby to właśnie ona. Teraz jednak lubię grać też z innymi ludźmi. Daje mi to poczucie poprawy partii w stałym gronie. Ja — gracz zmieniam się, grając z innymi, a moja stała ekipa musi się mnie uczyć na nowo.
Jeśli więc zauważycie w Waszych grach schematy lub inne symptomy degeneracji planszowej puli genów to spróbujcie, jak ja, zagrać z nowymi ludźmi. Zobaczycie, jak bardzo inne będzie to doświadczenie, nawet w przypadku znanych już gier!
Autorem obrazka głównego dla tego felietonu jest Michał „micbuc” Buczyński, któremu chciałem gorąco podziękować za pomoc!
Wyjście do ludzi potrafi przywrócić wiarę w hobby, zdecydowanie prawda. Taki chów wsobny może uderzać w stronę coraz lepszych, mimo coraz bardziej patologicznych, partii, ale może też sprawiać że najszybciej rosną urazy i niechęci. Więc im bardziej wyjście do ludzi jest wyjściem poza strefę dyskomfortu, tym fajniej odświeżające może być takie doznanie.
Z drugiej strony ja miałem przygodę odwrotną. Grałem sobie w Avalona 100 godzin w Lublinie z ludźmi, z którymi raczej w konfrontacje sądowe bym wchodzić nie chciał. Wyjechałem, siadłem do Avalona z mieszanką kultur połączonych chowem wsobnym, czyli grupą grającą podobną ilość czasu w Londynie. I było to tak dramatyczne, że od tamtej pory nie siadłem do Avalona, uraz, niechęć, irytacja – to odczucia jakie wiążą się z graniem w grę, w której meta jest połową funu, a my mamy metę nie tylko odmienną, ale często wręcz przeciwstawną. Brrrr.
W związku z cechami, którymi obdarzyłeś jedną z postaci, jestem zmuszony zapytać – czy Twoja teściowa ma na imię Barbara?
Nie, postacie z tego felietonu to figury czysto retoryczne 😉
Masz rację, przejście z jednej mety w drugą jest trudne, dlatego jeśli już wychodzić ze swojego kręgu, to najlepiej do miejsca, w którym rotacja współgraczy będzie duża.
Świetny felieton 🙂
Dzięki!
Taka luźna dygresja: zdjęcie z turnieju Netrunnera wygląda na niezłą antyreklamę gier karcianych. Setka chłopa w kraciastych koszulach ściśnięta łokieć w łokieć przy stołach, na które najwyraźniej narzygał krupier. Grałem trochę w Netrunnera, nieobce są mi zarwane nocki przy planszówkach, ale i tak jakoś mnie ten widok odpycha. Może to moja niechęć do tłumu…